Moja historia z zaburzeniami odżywiania

Kilka słów wstępu

Nie jestem do końca pewna, czy moje problemy z odżywianiem można było nazwać bulimią. Miałabym wtedy na myśli typ nieprzeczyszczający, ponieważ nie kompensowałam nadwyżki kalorycznej wymiotami i/lub środkami przeczyszczającymi, a aktywnością fizyczną. Jako, że było to już kilka lat temu, nie pamiętam z jaką częstotliwością epizody objadania się pojawiały, więc nie wiem czy spełniają one oficjalne kryteria diagnostyczne DSM-IV (klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego).

Zaburzeniem, z którym na pewno miałam do czynienia była natomiast ortoreksja, traktowana mniej poważnie w świecie zaburzeń odżywiania – ale równie skuteczna w odbieraniu radości z życia. 

W tym wpisie przybliżę Ci jak wyglądała moja historia, od czego się zaczęło i w jaki sposób te relacje z jedzeniem się unormowały, a na samym końcu podsumuję to, co było dla mnie pomocne.

Nie traktuj proszę tego wpisu jako recepty, bo każda droga z zaburzeniami (jakimikolwiek) jest zupełnie inna, mimo wielu wspólnych mianowników. Każda wymaga indywidualnego podejścia i jeśli to możliwe – współpracy ze specjalistą.

Zdarzy się, że dostanę wiadomość z opisem swoich problemów z jedzeniem i dopiskiem “ale nie myśl o mnie źle/jestem taką świnią, że szok/nie mogę przestać się obżerać, jestem obrzydliwa” i tym podobne. Tworzę ten wpis między innymi po to, żebyś wiedziała, że nie pomyślę w ten sposób NIGDY o osobie z JAKIMIKOLWIEK zaburzeniami i że zawsze możesz do mnie napisać, jeśli potrzebujesz z kimś porozmawiać. Nie będę się bawić w specjalistkę, którą nie jestem – będę po prostu człowiekiem, który wysłucha.

Chcę Ci pokazać, że wiem jak to jest:

  • myśleć ciągle o jedzeniu,
  • kompletnie nad sobą nie panować,
  • objadać się do momentu największego możliwego dyskomfortu fizycznego,
  • płakać z bezsilności,
  • katować się ćwiczeniami fizycznymi,
  • mieć miliony pytań i zero odpowiedzi. 

Ale da się z tego wyjść. 

I życie bez zaburzeń toczy się dalej – wciąż masz problemy, wciąż masz gorsze dni, dalej może Ci się nie podobać to, jak wyglądasz.

Jest nieidealnie, normalnie, tak po ludzku. Masz czas na życie, masz siłę, żeby przeżywać wszystko to, co się dzieje – tworzyć wspomnienia, uczyć się, pracować, osiągać swoje cele, kochać innych i pomagać tym w potrzebie. Są to dwa “towary deficytowe” podczas toczenia batalii z zaburzeniami odżywiania.

Ja po prostu chcę być fit (13-14 lat)

Wszystko zaczęło się gdy miałam mniej więcej 13-14 lat. Bycie „fit” (cokolwiek to znaczyło i znaczy), zaczynało być modne, a jako, że dbanie o zdrowie było w moim systemie wartości wysoko odkąd pamiętam – to zajarałam się tematem od samego początku. 

Poprosiłam mamę o zakup maty treningowej, znalazłam filmiki na youtubie i zasuwałam sobie w pokoju wieczorem, po szkole, po 30-60 minut praktycznie każdego dnia. Nie robiłam tego w celu spalenia kalorii, ale dlatego, że to lubiłam. Z czasem zobaczyłam, że moja sylwetka się zmienia, że brzuch robi się bardziej umięśniony, że łatwiej mi wejść po schodach – zaczynałam widzieć efekty, więc ruch sprawiał mi jeszcze więcej frajdy.

Miałam zerowe pojęcie o zdrowym odżywianiu, kojarzyło mi się wtedy z: jogurtem, musli, sokiem pomarańczowym. Tak więc bardzo zbliżone śniadanie jadałam regularnie przez dłuższy okres czasu – jogurt naturalny lub owocowy z musli sypanym „na oko”, do tego skrojony banan i dwa wafle ryżowe z miodem (w tym momencie umarłabym z głodu po godzinie po takim posiłku).

Jadałam normalnie obiady na stołówce w szkole jeszcze przez jakiś czas, a później uznałam, że będę sama sobie przygotowywać posiłki, bo wydawało mi się, że tak trzeba robić, żeby być w pełni „fit”.

Gotowanie własnych posiłków mnie cieszyło, z czasem potrzebowałam inspiracji do nowych dań – szukałam w Internecie przeróżnych przepisów i blogów o odżywianiu. W ten sposób zainteresowałam się tematyką jeszcze bardziej i tak zaczęła się moja przygoda z ortoreksją. 

100% albo nic (15 lat)

Były wtedy modne śniadania białkowo-tłuszczowe i zupełne rezygnowanie ze słodyczy. Treści, które czytałam bardzo mocno skupiały się na promowaniu diety Paleo. Tak więc wnioski, które wyciągałam po lekturze moich „wybitnie dobranych” źródeł były takie:

  • śniadania MUSZĄ być białkowo-tłuszczowe, bo po takich “spala się więcej tkanki tłuszczowej i ma się więcej energii”
  • trzeba jeść zdrowo – owoce, warzywa, kasze, orzechy, chudy drób, nabiał
  • absolutnie nie ma w diecie miejsca na przetworzoną żywność
[siteorigin_widget class=”WP_Widget_Media_Image”][/siteorigin_widget]

Ówczesny sposób odżywiania mogłabym zdefiniować jako typowa „bro-diet”, czyli:

  • monotematyczna
  • tylko „czyste” żarcie
  • dużo białka

Od czasu do czasu coś tam sobie upiekłam – oczywiście na bazie mąki gryczanej/kokosowej/jaglanej z daktylami, bananami, wiórkami kokosowymi – ale większość moich posiłków wyglądała tak: ryż/kasza + kurczak/ryba + warzywa.

Na śniadanie była owsianka, a na drugi posiłek stanowiły surowe warzywa/owoce/pestki/orzechy.

Doskonale pamiętam, jak brałam sobie do woreczka ze 3 łyżki pestek dyni na drugie śniadanie.

NA CAŁY DZIEŃ SZKOŁY OD 8-15.

Trzymcie mnie.

Jak ja na tym wytrzymałam i nie zemdlałam, to do tej pory nie wiem.

Pamiętam też, że moim podwieczorkiem był wtedy talerz surowych warzyw – kalarepa, marchewka, papryka. Jest to super-odżywcza przekąska (teraz bardzo chętnie jadłabym tak zdrowo, ale coś nie mam zapału), która syciła nie na dłuższy czas, bo żułam te warzywa z pół godziny, ale dostarczała maksymalnie 100kcal. Bardzo, bardzo mało.

Miałam wtedy okazję pojechać na wycieczkę szkolną do Grecji

Jedzenie było przepyszne (kuchnia śródziemnomorska to absolutny sztos), mieliśmy dużo aktywności, przy znajomych podświadomie odpuściłam trochę moje „zasady”, żeby nie wyjść na jakieś dziwadło. Próbowałam tamtejszych specjałów, cieszyłam się każdą chwilą i to był jeden z lepszych wyjazdów w moim życiu. Dużo śmiechu, luzu, swobody – jeśli miałam ochotę na słodycze to je jadłam, ale bez szczególnych emocji z nimi związanych, bo wiedziałam, że jak wrócę to znowu nie będę ich jeść i że ten tydzień nic nie zmieni. W dalszym ciągu nie obchodziły mnie kalorie. Powrót do Polski łączył się z powrotem do swojego reżimu, funkcjonowałam dalej w swojej bańce, przekonana, że to co robię jest zdrowe i właściwe.

Zaczynałam być coraz bardziej wybredna i coraz mniej elastyczna, na jednym z wyjazdów z rodzicami jadłam na śniadanie jajecznicę z masłem orzechowym.

Rozumiecie to – j a j e c z n i c ę z m a s ł e m o r z e c h o w y m.

Być może ktoś tak je – absolutnie nie oceniam, każdy ma inne smaki, ale to nie było i nie jest moje śniadanie marzeń. Jadłam to dlatego, że pierwszy posiłek musiał być białkowo-tłuszczowy, a ja nie miałam możliwości usmażenia mojej „super-zdrowej” jajecznicy na boczku.

Nie umiałam bilansować poszczególnych posiłków, ale mimo tego, w skali dnia jadłam stosunkowo „dużo” (w odniesieniu do poruszanego tematu – zaburzeń odżywiania) – tzn. około 1800-2200kcal.

Dużo to oczywiście pojęcie względne, bo dla mnie to było zdecydowanie za mało paliwa.

Pomijając czas spędzony na siedzeniu w szkolnej ławce byłam bardzo aktywna. Każdego dnia latałam między zajęciami dodatkowymi, w międzyczasie zahaczając o siłownię, na której robiłam najczęściej 2h trening – godzina siłowego i godzina cardio. Oprócz tego intensywnego wysiłku, robiłam jeszcze około 10-20k kroków każdego dnia. Moje zapotrzebowanie na tamten moment, gdybym miała zgadywać, wynosiło lekko 3000kcal.

[siteorigin_widget class=”WP_Widget_Media_Image”][/siteorigin_widget]

Aktywność fizyczna

Byłam uzależniona od ruchu. Czułam, że jeśli chcę być fit to muszę ćwiczyć codziennie, bo inaczej nie mogę się tak nazywać. Bardzo dużo radości sprawiały mi wszystkie treningi – do momentu, kiedy już nie miałam na nie siły. Lubiłam czuć, że coś staje się dla mnie łatwiejsze, że robię postępy. Wtedy jeszcze nie chodziło o palenie kalorii, a o swojego rodzaju terapię, zostawianie tam wszystkich złych emocji.

Potrzebowałam paliwa do nauki, treningów, odpowiedniej regeneracji, do życia. I nie zapewniałam sobie odpowiedniej dawki energii, tak jak wiele nastoletnich dziewczyn – wskutek czego spory odsetek treningów robiłam totalnie wbrew sobie, nie czerpiąc z tego ani trochę radości, opuszczając siłownię dosłownie wycieńczona.

Ale myślałam, że to normalne, wiecie – “no pain, no gain” i te sprawy.

Jeśli czujesz się w ten sposób po treningu to wiedz, że to nie jest normalne. Nie dla osób trenujących rekreacyjnie, dla dobrego samopoczucia i zachowania zdrowia. Jeśli regularnie zmuszasz się do ruchu, jesteś rozdrażniona po treningu, rodzi się w Tobie niechęć kiedy myślisz o kolejnym – rozważ zrobienie dwóch kroków w tył. Odpuść na jakiś czas i zastanów się, czy nie jesz za mało/nie trenujesz zbyt dużo/nie zaniedbujesz regeneracji.

Skutki uboczne deficytu

Moje ciało dało mi znać o niewystarczającej ilości energii całkiem szybko.

Straciłam miesiączkę, włosy wypadały mi garściami, było mi ciągle zimno (niezależnie od temperatury), chciało mi się płakać z byle powodu. Byłam wiecznie rozdrażnionym wrakiem człowieka. 

Miałam też problemy ze snem – pamiętam jak obudziłam się o 4 w nocy i jedyne o czym myślałam to jedzenie. Nie mogłam się doczekać mojej porannej owsianki. Przewracałam się z boku na bok próbując zasnąć, po 30 minutach dotarło do mnie, że te próby są nieudolne – poszłam więc do kuchni zjeść upragnione śniadanie, wróciłam do łóżka i zasnęłam na kolejne dwie godziny.

Gdy budzik zadzwonił o 7:00, żeby zbierać się do szkoły byłam wciąż okropnie głodna, tak jakby to wcześniejsze śniadanie nie miało miejsca – zjadłam więc kolejną owsiankę. Przed zaśnięciem zawsze myślałam o jedzeniu, a blogi kulinarne przeglądałam z przeogromną fascynacją. Moje zainteresowanie przeróżnymi potrawami, zdjęciami pysznych posiłków bardzo wzrosło – potrafiłam scrollować takie strony godzinami. Wcześniej tak nie było i teraz też tak nie jest – rzucę okiem na coś smacznego i nie wzbudza to we mnie większych emocji, a wtedy dosłownie fantazjowałam o pysznym jedzeniu. Nie łączyłam jednak wątków i nie widziałam jeszcze problemu.

Pewnego wieczora, gdy brałam kąpiel zauważyłam kratkę na brzuchu – dosłownie te “kostki” mięśni. Nie napinałam się, po prostu leżałam oparta, popatrzyłam na swój brzuch i miałam taki full-on-sixpack.

Trochę mnie to ucieszyło, ale pamiętam też, że uznałam to za niepokojące. Żeby mieć sześciopak musiałam się naprawdę namęczyć – i tak było, tylko wtedy jeszcze nieświadomie. Zajeżdżałam się totalnie, ale wytępiłam chyba każdy możliwy zmysł, żeby tylko nie słyszeć wołania mojego ciała o pomoc.

Usłyszałam raz od mojej nauczycielki angielskiego, że bardzo schudłam i żebym już nie chudła bardziej, bo będę wyglądać niezdrowo – potraktowałam to wtedy jako atak. Czułam się trochę urażona tym, że skomentowała mój wygląd, w dodatku w towarzystwie koleżanek. Moim celem nie było odchudzanie, w mojej głowie wtedy modyfikacja sylwetki dla wyglądu była “próżna”.

Ja po prostu prowadziłam super-fit-lifestyle i jak ta Pani w ogóle śmiała sądzić, że coś może być nie tak? Przecież jem zdrowo i ćwiczę, w czym problem?

Dzisiaj jak o tym myślę, to bardzo się cieszę, że zareagowała. Zainteresowała się mną, tym co się dzieje i wyraziła w ten sposób troskę, jako jeden z niewielu nauczycieli – i nie mówię tylko o sobie w tym momencie, bo wahania masy ciała dotyczą wielu nastolatek i jest to alarmujące, a niewielu wychowawców reaguje (nie mam pretensji ani wyrzutów – to są trudne sytuacje i niewiadomo jak się do końca zachować, żeby było dobrze i nikogo nie urazić, bardzo wrażliwy temat).

Kolejnym alarmującym wydarzeniem był wyjazd na narty z rodziną

Przebywając na zewnątrz miałam założone 3 pary (!) rękawiczek, w tym te narciarskie i mimo tego nie miałam czucia w dłoniach. Gdy wracaliśmy do pomieszczenia od razu ogrzewałam je ciepłą wodą. Było mi tak zimno w stopy i ręce, że dosłownie mnie to bolało, wielokrotnie też miałam sine palce. Niezależnie od tego ile warstw miałam na sobie, było mi zimno w pomieszczeniach, w których inni siedzieli w krótkich rękawkach.

Nie przepadałam za rodzinnymi wyjazdami, stresowało mnie to, że będę musiała kombinować z tym co by tu sobie zdrowego zjeść, że mogę nie mieć gdzie poćwiczyć, a bardzo mi zależało na systematyczności.

Całe moje skupienie w związku z wakacjami/feriami było przekierowane na siebie i swój „zdrowy” styl życia.

[siteorigin_widget class=”WP_Widget_Media_Image”][/siteorigin_widget]

Kompulsywne objadanie się (16 lat)

Żyłam sobie według swoich zasad jeszcze jakiś czas, osiągając masę ciała 47kg, a następnie utrzymując ją w przedziale 47-52kg, w zależności od wielu zmiennych.

Generalnie jest to masa ciała zbyt niska dla mnie, nie czuję się dobrze ważąc tyle, ale wtedy wmawiałam sobie, że jest inaczej – w końcu miałam kratę na brzuchu i żyły na (nieistniejącym) bicepsie, więc musiało być git, nie? Fitnesiary w końcu tak mają i są zdrowe.

Funkcjonowanie w ten sposób zakończyło się wraz z dniem, w którym wyjechałam na wycieczkę szkolną do Hiszpanii

Wtedy rozpoczęła się moja przygoda z kompulsywnym objadaniem.

Śniadania i obiadokolacje były w formie bufetu – ogrom pysznych potraw i produktów zupełnie bez limitu sprawił, że nie mogłam się pohamować. Jadłam spore porcje, ale wciąż w ramach „rozsądku” – byłam w końcu otoczona ludźmi. Podejrzewam, że gdybym tylko mogła, to pochłonęłabym (bo jedzeniem nie można tego nazwać) 3x większą ilość.

Kupowałam przeróżne słodycze i jedliśmy je w pokoju wspólnie ze znajomymi.

Wydawało mi się, że to normalne, że mam większy apetyt, skoro mam dostęp do nowych, pysznych potraw – i tak, to jest normalne. Ale nie do tego stopnia. Chyba, że jest się absolutnie wygłodniałym, jak ja wtedy.

Wróciłam z bodajże 7-dniowej wycieczki o 5-7kg cięższa.

Nie kojarzę też, żeby ten wynik na wadze mnie jakoś specjalnie zszokował, pomyślałam po prostu „no dobra, jadłam dużo więcej, to normalne, że przytyłam, wrócę do swoich zachowań sprzed wycieczki i będzie git”.

Ale nie było git, zupełnie nie potrafiłam wrócić do funkcjonowania sprzed wycieczki

Ochota jedzenia słodyczy była jeszcze większa, bo byłam sama, nie było już dookoła ludzi, przed którymi „wypadało” poskromić swój ogromny apetyt. Chodziłam regularnie do sklepu po słodycze i pochłaniałam je w ogromnych ilościach – 300g czekolada, paczka ciastek, lody, cukierki, żelki, chrupki, rurki nadziewane kremem. Obojętne co, byle było słodkie.

Stojąc w sklepie, wybierając swoje „menu” na wieczór czułam ogromną ekscytację, ale jednocześnie wstyd, bo miałam wrażenie, że wszyscy dookoła wiedzą, jaki mam problem. Wiedzą, że te wszystkie zakupy są tylko dla mnie i że dzisiaj wszystko zniknie.

Wracałam do domu jak najszybciej, często jedząc jakiegoś batonika jeszcze w drodze, w formie „przystawki”, bo nie mogłam się doczekać momentu, aż zamknę się w pokoju i rozpakuję słodycze. Kiedy ta chwila nadchodziła praktycznie traciłam kontakt z rzeczywistością – często byłam w ogóle nieświadoma tego, w jak szybkim tempie opróżniam kolejne opakowania.

Czułam wstyd, że to jem i chciałam się tego pozbyć jak najszybciej, ale jednocześnie nie istniała możliwość, żeby przerwać w trakcie.

Przynajmniej w mojej głowie – nie rozumiałam jeszcze kluczowych dla tego problemu mechanizmów, nie wiedziałam, że jak najbardziej się da.

Kompulsywne objadanie się to drogi problem

Każde takie zakupy, to był koszt 20-40pln; całe swoje kieszonkowe, wszystkie pieniądze jakie tylko dostawałam szły na jedzenie.

Po niektórych napadach szukałam jeszcze czegoś do zjedzenia w domu, bo okazywało się, że kupiłam za mało i nie zaspokoiłam apetytu. Po innych z kolei leżałam na ziemi z ogromnym bólem brzucha, czując, że żołądek mi zaraz eksploduje. Zupełnie nie rozumiałam swojego zachowania.

Jeden wieczór szczególnie zapadł mi w pamięć – najadłam się do takiego stopnia, że nawet oddychanie sprawiało mi problem.

Patrzyłam w sufit i chciało mi się płakać.

Myślałam sobie „dziewczyno, co ty sobie robisz? Co się z tobą stało? To nie jesteś ty, dlaczego ty nad sobą nie panujesz?”

Kolejnego dnia godzinę lub dwie jeździłam na rowerku stacjonarnym i oglądałam youtube. Chciałam zniwelować szkody obżarstwa, więc intuicyjnie podejmowałam się aktywności, która spali chociaż część pochłoniętych w amoku kalorii. Wyszukiwałam przeróżne kanały, filmiki, słuchałam podcastów, czytałam artykuły, w ten sposób czas leciał, a ja wertowałam treści w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania.

Chciałam wiedzieć co jest ze mną nie tak i jak to wszystko naprawić, jak wrócić do sylwetki i zachowań sprzed wycieczki.

Jak znowu być taką „zorganizowaną” Olą z silną wolną, która umiała sobie bez problemu odmówić słodyczy i jadła tyle, ile wynosiła „standardowa dla niej porcja”.

Cały ten proces zdrowienia, szukania odpowiedzi na moje pytania był znacznie utrudniony przez dwie kwestie:

  • kompensacje w postaci ćwiczeń fizycznych – które napędzały kompulsywne objadanie się
  • jedzenie emocjonalne, zajadanie ówcześnie odczuwanego dyskomfortu – nastoletnie lata mają to do siebie, że bywa różnie w związkach, relacjach rodzinnych i dopiero uczymy się rozpoznawać, nazywać i radzić sobie z emocjami

Nie umiałam radzić sobie z trudnymi emocjami i absolutnie nie mam do siebie o to pretensji.

Skąd niby miałam umieć?

W szkole tego nie uczą, a w otoczeniu w którym dorastałam mało mówiło się o emocjach. Nic więc dziwnego, że najłatwiej było sięgnąć po jedzenie – zawsze dostępne, niepytające, nieoceniające.

Z czasem jedzenie słodyczy przerodziło się w rytuał, formę spędzania czasu z przyjaciółkami, a jako że była to swego rodzaju „piątkowa norma”, to kiedy nie miałam ochoty jeść słodyczy – bywały takie dni – było mi głupio odmówić.

Czułam, że to takie trochę jakby odseparowanie się?

Zdradzenie naszego zwyczaju?

Myślę, że jeśli masz lub miałaś kiedyś podobnie – w rodzinie czy z przyjaciółmi – to rozumiesz doskonale o co mi chodzi. Można to przełożyć na wiele innych zachowań – poranne rozmowy, jedzenie kolacji, wspólne picie alkoholu czy palenie. Przez to, że regularnie spotykałyśmy się i jadłyśmy słodycze umacniałam wytworzony już nawyk, pielęgnowałam go, zamiast z nim walczyć.

W dzieciństwie jadłam sporo słodyczy i wydawało mi się, że ja po prostu tak muszę, że ja nie umiem bez nich, więc nawet nie stawiałam szczególnego oporu i nie podejmowałam już prób zrezygnowania z nich.

W najgorszym momencie ortoreksji ważyłam 47kg, a w szczycie problemów z napadami było to 67kg

Ten przyrost masy ciała miał miejsce w ciągu +/- roku. Możesz sobie zatem wyobrazić, że doświadczenie nie należało do najłatwiejszych dla 16-letniej dziewczyny. Nie potrafiłam przerwać tycia, ale nie chciałam prowokować wymiotów lub stosować środków przeczyszczających. To, co dało się „odrobić” ćwiczeniami to robiłam, a na resztę się po prostu godziłam. Rówieśnicy byli na tyle mili, że raczej nie komentowali mojego wyglądu, ale zdarzały się frazy w stylu:

  • „wcześniej wyglądałaś lepiej, co się stało?”
  • „coś Ci to zdrowe jedzenie nie idzie, bo patrz jak wyglądasz”
  • „trochę Cię przybyło ostatnio, co zmieniałaś? chyba Ci to nie służy”

Nie potrafiłam nic odpowiedzieć, bo to było dla mnie zbyt trudne. Wiedziałam, że ten przyrost masy ciała musiał się wydarzyć. Czułam, że tak po prostu musiało być i że jest to przejściowy etap zdrowienia, ale nie umiałam o tym opowiedzieć.

Nie umiałam przyznać, że mam problem – jeszcze nie do końca zrobiłam to przed samą sobą.

Bardzo trudno było nie móc tego wyjaśnić, nie móc wyrzucić tej całej frustracji z siebie.

Słyszeć tak bolesne komentarze i nie mieć na tyle siły i wyrozumiałości (w stosunku do siebie i innych), by na nie odpowiedzieć.

[siteorigin_widget class=”WP_Widget_Media_Image”][/siteorigin_widget]

Zrozumienie problemu (17 lat)

Po jakimś czasie przestałam ćwiczyć po napadach, nie miałam już na to siły. Stwierdziłam, że mam to w poważaniu – koniec z łączeniem swojej wartości jako człowieka z tym ile ważę.

Zaczęłam jeść więcej po napadach niż do tej pory, pogodziłam się z tym, że mam ogromny problem i że nie dam rady już dłużej z tym walczyć. Byłam bezsilna.

I stała się magia.

Minął tydzień bez regularnych napadów, potem drugi i trzeci. Wciąż sporadycznie jakiś miał miejsce, ale występował już bardziej pod postacią nawyku. Wynikał też często z tego, że w domu były obecne moje ulubione słodycze – więc sięgałam po nie tylko przez ich dostępność, z nudów, a nie przez instynkt przetrwania, wynikający z głodzenia się, jak wcześniej.

Połączyłam wątki:

  • wzrost masy ciała,
  • brak ćwiczeń fizycznych w formie kompensacji,
  • brak wyrzutów sumienia w związku z jedzeniem słodyczy,
  • zwiększone porcje posiłków,
  • nieliczenie kalorii,
  • zupełne nieprzejmowanie się tym ile ważę i jak wyglądam,

I się udało.

Jadłam przez długi czas znacznie więcej niż potrzebowałam

Nawet wtedy, kiedy napady już praktycznie ustąpiły jadłam dużo więcej kalorii niż wynikałoby z mojego zapotrzebowania.

Wyglądało to często tak, że patrzyłam na talerz i jeszcze zanim zaczęłam jeść – zanim byłam w stanie realnie ocenić, czy mi to wystarczy czy nie – to sobie dokładałam. Wielokrotnie kończyło się przejedzeniem, ale wolałam to niż ryzykować, że zjem za mało.

Nie ufałam sobie tak do końca, znałam swoje sztuczki na zwiększanie objętości posiłku bez istotnego zwiększania kaloryczności, wypełnianie żołądka do granic możliwości niskokalorycznymi potrawami i nie chciałam dopuścić do tego, że moje ciało znowu dostanie za mało paliwa.

I z perspektywy czasu myślę, że to było bardzo pomocne i bardzo przyspieszyło cały proces.

Godziłam się z tym, że przybędzie mi dodatkowych kilogramów. Za wszelką cenę chciałam unormować swój głód, odzyskać do siebie zaufanie i odżywić ciało po tym wszystkim, co mu zrobiłam.

Obawiałam się, że jeśli się poczuję zbyt pewnie na tym etapie – i zbyt szybko ponownie obniżę kalorie, to wszystko może wrócić do samego początku.

Z perspektywy czasu – bardzo rozsądnie z mojej strony i zbijam sobie za to piąteczkę.

Równolegle z zaburzeniami odżywiania dojrzewałam emocjonalnie i potrafiłam coraz lepiej rozpoznawać i reagować na to, co czuję. Uczyłam się być swoją przyjaciółką i wspierać siebie w tym wszystkim. Pozwalałam sobie na każdy kolejny napad, nie karciłam się po nim. Były lepsze i gorsze miesiące, ale w szerszej perspektywie obserwowałam tendencję spadkową.

W trakcie takiego napadu wciąż potrafiłam zjeść na prawdę bardzo dużo słodyczy. Jeśli tylko zaczęłam, w mojej głowie nie istniało pojęcie „zjeść dwa ciastka” lub „pasek czekolady” – absolutnie. To było „go hard or go home” w najczystszej postaci.

Ale dałam sobie przyzwolenie i nie biczowałam siebie za to, że nie jest idealnie. Patrzyłam wstecz, na to piekło w którym byłam – klepałam się po ramieniu, mówiłam „dobra robota, idzie Ci coraz lepiej” i dalej szukałam rozwiązań. Bez pretensji do siebie, zaczęłam coraz częściej analizować swoje zachowania, przyglądać się temu co robię, co poprzedza każdy napad, jak się czuję i tak dalej, szukałam jakichś wspólnych punktów zaczepienia.

Znalezienie odpowiedzi (18/19 lat)

Pokochałam spacerowanie jeszcze bardziej niż do tej pory. Coś tam sporadycznie ćwiczyłam w domu, ale znacznie ograniczyłam swoje wizyty na siłowni. Zaczęłam słuchać więcej podcastów i to one w dużej mierze mi pomogły – poznałam dokładnie różne zaburzenia odżywiania i odnajdywałam się w nich, odnajdywałam cząstkę siebie w wypowiedziach wielu dietetyków, psychologów i osób, które zmagały się z ED (eating disorders – zaburzenia odżywiania).

A kiedy potrafiłam zdefiniować problem i przyznać przed samą sobą, tak już ostatecznie, że go mam – mogłam działać

Poczytałam o nawykach, o jedzeniu emocjonalnym, zewnętrznym, o zachowaniach kompensacyjnych, o niskiej dostępności energii, o zaniku miesiączki (FHA) –  wszystko ułożyło się w całość. Kiedy zrozumiałam mechanizmy, w oparciu o które moja głowa i ciało działały, potrafiłam sobie pomóc i przerwać to raz na zawsze.

Siedziałam większość czasu przy biurku, rozwiązując zadania maturalne, jedząc przy tym po 2300kcal minimum.

Chodziłam na spacery rano i wieczorem w formie relaksu, na weekendach widywałam się z chłopakiem, nie przykładałam większej uwagi do jedzenia, zaczęłam komponować te posiłki intuicyjnie, bez żadnych ograniczeń.

Moja masa ciała zaczęła sobie naturalnie maleć, wraz z moim apetytem.

Schudłam w klasie maturalnej kilka kilogramów i do tej pory utrzymuję zbliżoną masę ciała bez jakiegokolwiek wysiłku.

Zdarzało mi się jeść pod wpływem stresu, albo dlatego, ze było mi smutno. I wciąż mi się zdarza, normalna sprawa. Konsumowałam zatem znacznie więcej niż potrzebowałam, ale nie był to żaden problem. To nie było ani trochę podobne do niekontrolowanych napadów.

Czułam, że to ja decyduję o tym, po co sięgam i w jakich ilościach – jadłam przykładowo tabliczkę czekolady, po czym szłam myć zęby i spać, albo wracałam do obowiązków. Bez jakichkolwiek większych emocji z tym związanych.

I to jest proszę państwa swoboda, luz, wolność.

Studia (19/20 lat)

W kwietniu, w klasie maturalnej zaświtało mi w głowie, że chyba pójdę na dietetykę. Nie miałam żadnego innego pomysłu na studia. Posłuchałam mądrzejszych, którzy mówili, żeby studiować to co się lubi robić w wolnym czasie – a że należałam do tych szczęściar, które znalazły zajawkę stosunkowo szybko – złożyłam papiery tylko na dietetykę.

I jestem najszczęśliwsza na świecie z tego powodu, bo teraz mogę robić wszystko, żebyś Ty nie musiała przechodzić przez piekło, w którym byłam. Staram się być tą osobą, której sama wtedy potrzebowałam. Chcę:

  • dawać Ci odpowiedzi na pytania, które rodzą się w Twojej głowie, 
  • edukować Cię w zakresie odżywiania w przystępny sposób, 
  • mówić o wszystkich zagrożeniach wynikających z pozoru „niewinnych” diet,
  • zachęcać do jedzenia w zgodzie z sobą i dla siebie, a nie przeciwko sobie,
  • pokazywać, że warto być swoją najlepszą przyjaciółką, a nie wrogiem.

Co było pomocne – a może kluczowe – w wychodzeniu z zaburzeń?

  • Słuchanie historii innych, zapoznawanie się z tym jak oni radzili sobie ze swoimi problemami. Dawało mi to poczucie, że nie jestem z tym sama i że da się znowu jeść i żyć normalnie.

 

  • Pogodzenie się z tym, że nie uniknę przytycia i że jest to nieodłączny etap wyzdrowienia.

 

  • Pozwolenie sobie na jedzenie nielimitowanych ilości każdego produktu, na jaki tylko miałam ochotę.
  • Analizowanie swoich zachowań, traktowanie siebie jako „przypadku” – spojrzenie z perspektywy badacza, obserwatora, bez wyrzutów do siebie, ale z zainteresowaniem „dlaczego tak się stało?”

 

  • Wspieranie siebie w tym wszystkim. Bycie swoją najlepszą przyjaciółką. Nie wyzywanie siebie po każdej kolejnej potyczce (a na przestrzeni lat było ich setki), tylko traktowanie tego jako doświadczenie, z którego można wyciągnąć wnioski.

Nie sądzę, żeby ktokolwiek musiał spełniać określone kryteria diagnostyczne i mieć konkretną diagnozę, żeby szukać pomocy w kwestii odżywiania. Jeżeli tylko czujesz, że coś nie gra, że Twoje myśli są bardziej zaabsorbowane jedzeniem niżbyś tego chciała, że Twoja jakość życia na tym traci – poszukaj pomocy u specjalisty.

To wymaga siły i odwagi, ale zdecydowanie jest tego warte. To self-care w najczystszej postaci. Możesz poradzić sobie sama i życzę Ci tego z całego serca, ale nie musi tak być – i to nie oznacza, że jesteś w jakikolwiek sposób gorsza, specjaliści w końcu od czegoś są.

Jeśli tylko masz możliwość – daj sobie pomóc. Trzymam za Ciebie kciuki.

[siteorigin_widget class=”SiteOrigin_Panels_Widgets_PostContent”][/siteorigin_widget]

5 thoughts on “Moja historia z zaburzeniami odżywiania”

  1. ED – dobrze znany mi temat… dziękuję za ten wpis, ale nie tylko. Obserwuję Cię też na instagramie i robisz naprawdę cudowną, potrzebną robotę. Mam też pytanie odnośnie jednej rzeczy, zastanawia mnie jak to możliwe, że w tej klasie maturalnej jedząc tyle kalorii schudłaś? To chyba nie był Twój deficyt? Coś w tym stylu miała Stephanie Buttermore. Najpierw jadła duuużo kcal i przytyła – a potem jej głód zaczął się normować, ale chyba nie była w deficycie, a schudła. Właśnie spotkałam się z czymś takim, że ludzie po m.in zaburzeniach zwiększają mocno kcal, ale potem jakoś naturalnie chudną. Nie rozumiem tego, czy da się to jakoś wyjaśnić?

    1. Cześć! Bardzo dziękuję za miłe słowa. Sprawa ma się tak – żeby schudnąć, stracić tkankę tłuszczową trzeba być w deficycie. Mi się w klasie maturalnej ta masa ciała zaczęła po prostu normować wskutek tego, że napady objadania się nie pojawiały, przez co nie miałam tak dużo treści jelitowej/nie zatrzymywałam wody/nie byłam ogólnie napuchnięta w związku z jedzeniem tak dużych ilości w krótkim czasie. Wartość którą podałam to ilość szacunkowa, która oczywiście różniła się z dnia na dzień – bywały na pewno dni że jadłam znacznie mniej, intuicyjnie, co przyczyniło się do utraty kilogramów, ale to co pomogło to na pewno bycie aktywnym. Tak jak pisałam, wybierałam się na spacery i przez większość czasu były one krótkie bo nauka wzywała, ale uwielbiam ruch i kiedy się tylko dało chodziłam z psiakiem na godzinne spacery lub dłużej – co generowało wydatek. Zasada była taka: bez ograniczeń w kwestii jedzenia i ruszać się dla zdrowia psychicznego. Nasze ciało nie lubi tyć, jest to dla niego stres tak samo jak odchudzanie, więc kiedy organizm się zorientuje, że nie będzie już głodzony, że dostarczamy czego potrzeba, że nie katujemy się ruchem – sytuacja zaczyna się normować. Prawda jest też taka, że trudno jest ocenić swoje zapotrzebowanie. Bo 2300kcal jak najbardziej mogą być „deficytowe” – trzeba to zestawić z ogólnymi wydatkami w ciągu dnia. Jakby nie było przygotowania do matury i intensywna nauka to też wysiłek dla mózgu, który wymaga paliwa. 🙂 Mam nadzieję, że odpowiedziałam na Twoje pytanie, a jeśli nie to odezwij się do mnie w wiadomości prywatnej i postaram się podejść do tematu jeszcze raz! 🙂

Skomentuj Ola Skwirut Cancel Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0
    0
    Koszyk
    Twój koszyk jest pustyPowrót do sklepu